czwartek, 30 sierpnia 2012

Niebo Lizbony pod madrycką kopułą...

Miejsce akcji: kościół Ermita de San Antonio de la Florida, Madryt, Hiszpania
Czas: 1798 r.
Autor: Francisco Jose de Goya y Lucientes
Tytuł: "Cud św. Antoniego w Lizbonie"


Morderstwo pewnego mężczyzny popełniono w Lizbonie. Zamachu na barokową tradycję dokonano w Madrycie pod kościelną kopułą.  Oba wydarzenia mają ze sobą wiele wspólnego. Łączy je to, że na barokowy schemat kościelny rzucono się przy pomocy owego portugalskiego mordu. 
Właściwie, zrobił to jeden człowiek. Za wspólników miał franciszkanów, choć nieświadomych tego, co nastąpi. I jedno i drugie wydarzenie zapisało się w historii jako przełom. Morderstwo lizbońskie w historii kościoła, a kopuła madrycka w historii sztuki.











Gdy przypomnę sobie błękit lizbońskiego nieba, to zaczynam rozumieć, że nawet najtwardszy orzech zmięknie pod jego pięknem. Mimo wielu antagonizmów między Portugalczykami i Hiszpanami historia lizbońska utrwalona pod jedną z madryckich kopuł zachwyca kolejne pokolenia. Tak też stało się ze mną. Uległem tuż po przekroczeniu progu kościółka Ermita de San Antonio de la Florida.




Oto madryckie przedpołudnie. Słońce wznosi się oświetlając intensywnie uliczny gwar. Samochody pędzą jeden za drugim zwolnione zielonym światłem tuż pod fasadą uroczego barokowego kościółka. Budynek wygląda jak geometryczny imbryk do herbaty z kapeluszem w kształcie melonika. Trudno uwierzyć, że przy tej ruchliwej ulicy, w tym małym kościele dzieje się tak dużo już od tylu lat.
Wchodzę jedynymi otwartymi drzwiami, tj. bocznymi. Wąski, krótki korytarz na końcu którego równie wąskie drzwi. Po wejściu w nie otwiera się przede mną zaskakujący, pełen gwaru i ciekawego szelestu świat. Pomyślałem, że nad moją głową lata stado motyli. Trzepot skrzydeł jest tak wyrazisty, że zaczynam ich szukać. 
Już na pierwszej ścianie którą dostrzegam siedzi, trzymając się za ręce para pięknych, młodych Hiszpanek. Oczy jak węgielki. Skóra gładka jak jedwab. Usta lekko nabrzmiałe. Mrugają rzęsami, które uwodzą bezpretensjonalnie. Gładka kibić, prosta, delikatna tkanina sukni i skrzydła. Tak naturalne, jak całe ich ubranie. Tak swobodne jak każde ich spojrzenie. Wznoszą się ku górze i zapraszają z zadowolonymi minami. Odwracam głowę w drugą stronę i widzę kolejną parę kobiet. Te dwie trochę starsze, ale wciąż gładkie. Patrzą w górę. Wyglądają jakby stały jedna obok drugiej. Tymczasem także unoszą się na swoich skrzydłach. Ubrane w delikatne suknie i przepasane różową szarfą. Trudno zorientować się, gdzie mają swój początek skrzydła, a gdzie kończy się krawędź otaczającej postacie tkaniny. Linie obu przenikają się, falują, jak poruszane wiatrem, na który z utęsknieniem czeka się w upalny dzień. Jedynie spojrzenia i owal twarzy wyraźnie zaznaczone. Łapią moje spojrzenie w jednej chwili.

Jest więcej tych kobiet. Każda piękna. Każda zachęca i wabi. Skrzydła każdej szeleszczą tworząc szum kojący ucho, podobny do tego, który można dosłyszeć w zakamarkach morskiej muszli.
W którymś momencie czuję dotyk jednej ze skrzydlatych kobiet na swoim ramieniu. Przeszywa mnie lekki dreszcz. Kolejny dotyk uspokaja drugie ramię. Wpatrzony w delikatne linie ich sylwetek, zasłuchany w melodię ich skrzydeł nie zauważam nawet, że pod stopami nie czuję już podłogi. Sunę za to, niesiony powolnym ruchem prosto w górę. Słowem, kobiety niosą mnie pod sufit. Tam, gdzie gwar zadowolenia staje się coraz bardziej absorbujący, a czyjś krzyk coraz bardziej donośny. Zaraz, zaraz – tu przecież o morderstwo chodzi. Nie wiem, czy chcę aż pod sufit z tymi kobietami. Skrzydła i oczy mogą zwodzić. Jest jednak za późno, by uciekać. Muszę im się poddać. Zobaczyć co wydarzy się za chwilę, skoro już lewituję.



- Wstań i powiedz nam wszystkim tu zebranym czy ten oto Don Martin Bulhoes dokonał mordu na ciele Twoim? – słyszę mówiący wyraźnie nakazującym tonem męski głos. - Wstań w imię Boga Wszechmogącego, grzeszniku pokonany tą zbrodnią. Powiedz prawdę nam wszystkim - kontynuuje zawzięcie mężczyzna. 



Tymczasem „moje” dwie skrzydlate kobiety spoglądają na mnie wymownie i szepczą coś wprost do moich uszu. Nic nie rozumiem. Nawet tego, w którym języku do mnie mówią. Gdy kończą szeptać czuję gwałtowne szarpnięcie. Mam też lekki zawrót głowy jak po fikołku, a głos mówcy wdziera się z jeszcze większą siłą w moje trzewia. Widzę jego mocno utkwione we mnie oczy, niemal rozpalone jak węgle. On chyba mówi do mnie – myślę sobie. Mam nadzieję, że aniołki nie wrzuciły mnie w ciało tego trupa, do którego przemawia mężczyzna w habicie. Wolałbym odegrać tu inną rolę.
Rozglądam się po sobie dla pewności, że nadal posiadam własne ciało. Identyfikuję swoje nogi. Dostrzegam, że pod nimi mam zieloną trawę, a na niej leży wychudzony, także zielony tyle, że z nadgnicia trup, którego odpowiedzi wszyscy tu z niecierpliwością oczekują. Bezzębny, udręczony, skazany przez przypadkowego mordercę na marny koniec. Czuję lekkie zesztywnienie karku. Zaraz jednak żal mi się biedaka robi, że nie dość, że martwy, to jeszcze czegoś od niego wszyscy chcą.
- Powiedz, powiedz czy ten oto Don Martin zamordował cię we własnej osobie? – powtarza coraz bardziej niecierpliwym tonem zakonnik o rozżarzonych oczach.
Nagle po tych słowach trup otwiera oczy i rusza się jak w smole. Wszyscy zamierają. Ja też.
- Nie, nie on. Ktoś inny to zrobił. Ten nie. Ten jest niewinny – odpowiada chwilowo wskrzeszony słabym głosem, jakby budził się z upragnionego snu. Tyle, że trochę dramatyczniej to brzmi.




„Niewinny; to nie on; niewinny; Don Martin tego nie zrobił; Antoni nakazał trupowi powiedzieć prawdę i trup powiedział, że Don Martin go nie zamordował.” Te oraz podobne zdania zaczęły rozchodzić się lotem błyskawicy wśród zebranego tłumu obserwatorów. Wszyscy cieszą się i gratulują sobie wcześniejszej trafności przewidywania. Kobiety, dzieci, mężczyźni trzymając się dotychczas w napięciu drewnianej barierki odetchnęli z ulgą. Sam muszę chwycić się tej poręczy, gdy spojrzałem w dół. Zdałem sobie dzięki temu sprawę, że jestem pod samą kopułą, ponad dziesięć metrów nad posadzką. Przed wypadnięciem chroni mnie jedynie ta barierka. Dość licha, ze skrzypiących desek. Niektóre jej szczebelki falistą linią namalowane. Kto to widział aż tak zrywać z tradycją barokową i zamiast solidnej marmurowej balustrady taki płotek pod kopułą malować.


Rozejrzałem się po postaciach. Zdaje się, że minęło anielskie oczarowanie, bo otaczające mnie twarze, choć pełne dobrych emocji, to jakieś takie „machnięte” szybko – jakby od niechcenia. Kobieta w chuście, jak w kapturze na głowie, nie ma nawet gałek ocznych, nie mówiąc już o rzęsach i brwiach – tylko same oczodoły zaznaczone. Mężczyzna wdzięcznie patrzący na mnicha, który przed chwilą cudu dokonał tak naszkicowany, że uszu nie ma. A powinien mieć przynajmniej jedno, od tej widocznej dla oglądającego strony. Są wśród tych ludzi tacy, którzy w ogóle nie wiadomo czy stoją na swoich nogach, czy na cudzych. Między niektórymi głowami tylko oczy wstawione i to kropkami nerwowego pędzla. Głowy, szyi, rąk już nie ma. Wszyscy jednak bez wyjątku zachwyceni. Szczerze mówiąc, to nie wiem po czym rozpoznaję, że zachwyceni, skoro takie braki w fizjonomii u tak wielu.
Pozostaje zatem w górę popatrzeć, bo nade mną niebo lizbońskie. Ono też trochę inne, niż z dołu. Poszarzałe raczej. Nad Lizboną niebo ma wręcz jedwabną fakturę, nawet, gdy chmury chwilowo przemykają. A jego błękit nie ma sobie równych – jak kryształ przejrzysty. Zdaje się jednak, że Goya nigdy w Lizbonie nie był.


- Przestaniesz Pan tak krytykować to niebo. Wystarczy, że z dołu wygląda jak w Lizbonie. Nikt tam Panu nie kazał w górę lewitować i za barierkę włazić, by te wszystkie mankamenty dostrzegać – słyszę chrapliwy i jakby spod ziemi męski głos. Czuję też jak włos jeży mi się na głowie.
Rozglądam się dookoła. Nikt do mnie nie mówi z tłumu wokół mnie. Wszyscy wciąż są zajęci cudem wskrzeszenia zmarłego dokonanym przed chwilą. Patrzę w dół. Ludzie jak to ludzie, wchodzą i wychodzą. Mało kto poświęca tym freskom dłuższą chwilę. Aniołki kobiece zawieszone wzdłuż ścian trzepoczą rzęsami i skrzydłami tak samo zachwycone cudem, jak tłumek obok mnie. Nikogo, kto mógłby być nadawcą skierowanych do mnie słów nie dostrzegam.
- Nie pokażę się Panu, bo się Pan wystraszysz i wrócisz do Polski jako inny człowiek – słyszę ponownie.
- Panie Goya, czy to Pan? – pytam.
- W tej Lizbonie, to każdy ma swoją kwestię do wypowiedzenia – odpowiada dziwny, męski głos. – Żadna z namalowanych przeze mnie tutaj postaci nie może odezwać się inaczej, niż zakłada rola, którą ma do odegrania w historii. Święty Antoni wskrzesił tego umarlaka. Umarlak oznajmił prawdę. Niesłusznie oskarżony ojciec świętego Antoniego został uniewinniony. Tłumek się cieszy i wielbi świętego za ten cud. Potrwa to jeszcze parę minut. Potem proces wskrzeszania zacznie się od nowa i tak codziennie od ponad dwustu lat. I muszę w nieskończoność tego wysłuchiwać – wyrzuca z siebie jak z karabinu malarz.
- Przecież Pana tu dopiero w międzywojniu sprowadzono, tzn. Pańskie zwłoki po ekshumacji. Tak długo Pan tej historii nie wysłuchuje – mówię do udręczonego, żeby go pocieszyć.
- Po tygodniu miałbyś Pan dosyć – przekonuje.

- Czy to prawda, że w Pańskim pierwszym grobie w Bordeaux, nie znaleziono Pańskiej czaszki? – wypalam prosto z mostu.
- Panie kochany, czy chcesz Pan wrócić jeszcze z tej kopuły na posadzkę cały i zdrowy?
- Dlaczego Pana rozdrażnia moje pytanie? To ważne dla dobra dziedzictwa światowego wiedzieć, co się stało z pańską czaszką. Jej badania mogłyby trochę rozjaśnić historię Pańskiej choroby. To pozwoliłoby lepiej zrozumieć Pańskie malarstwo, zwłaszcza to późne.
- Zrozumieć, zrozumieć, wszyscy zawsze to samo. Sam nie rozumiem tylu rzeczy. Po co wszystko rozumieć. Są rzeczy, które mają najbardziej banalne wyjaśnienie. Żadna głębsza filozofia, żaden geniusz. O tym, że zerwałem z tradycją barokową malując te freski dowiedziałem się od przewodników, którzy tu przyprowadzają różne znudzone osoby. Podobno malując je zapowiedziałem niejakich impresjonistów sto lat po mnie, bo tak niewyraźnie machnąłem te postacie.
- A Pana pewnie w kręgosłupie łupało i chciał Pan jak najszybciej skończyć tego Antoniego?
- A żebyś Pan wiedział. Ci braciszkowie tutaj, co mnie wynajęli poskąpili nawet na jednego pomocnika. Sam wszystko musiałem obrobić - potwierdził rozżalonym tonem.
- Współczuję. Tym nie mniej z dołu widok jest fantastyczny. W baroku tylko niebo malowano w kopułach, a Pan cały pejzaż tu odmalował i jeszcze na salę sądową wystylizował. Kto tak przed Panem robił. nikt. Dali więc Panu tytuł prekursora.Tym nie mniej chyba żałuję, że mnie tu Pańskie kobiety podrzuciły pod tę kopułę. Wolę, gdy umysł trochę oszukuje zamiast tak brutalnie obnażać braki w wykończeniu.
- Obawiam się, że moje anielice nie pomogą Panu zejść, bo one znają tylko jeden kierunek tzn. w górę – mówi Goya z wyraźnie udawanym zatroskaniem.
- Pan raczy żartować. W takim razie jak mam te dziesięć metrów w dół pokonać? Można liczyć na jakąś radę?
- Zsuń się Pan po tych lewych pendentywach. Są nieruchome.
- Panie Goya, podejrzewam, że chce Pan moim kosztem nowej rozrywki sobie dostarczyć. Jestem przekonany, że istnieje jakiś lepszy sposób sprowadzenia mnie na dół.
- Poproś Pan zatem tę w niebieskiej sukni. Ona wie, jak się bezboleśnie zsunąć, bo regularnie przychodzi robić mi masaż kręgosłupa. I wróć Pan za jakiś czas, by pogadać o czaszce. Dzisiaj czuję się już zmęczony.


Poprosiłem i chwila nie minęła, a znalazłem się z powrotem na posadzce. Anielica w niebieskiej sukni uśmiechnęła się zalotnie i wróciła na swoje miejsce. Spojrzałem na płytę nagrobną mistrza. Chwilę odczekałem. To spod niej gada tak zadziornie – pomyślałem. Zamilkł już zupełnie. Siedział schowany w tym grobowcu. Nawet palca nie wytknął. Może to i dobrze. Widok zielonego trupa wystarczył mi tamtego przedpołudnia. Trup bez głowy to już zbyt wiele.
Zerwałem z własną tradycją dociekania prawdy za wszelką cenę - do następnego razu.


P.S. Opowieść napisana w ramach projektu: "Madryckie lato 2012"

P.S. Patronem tej opowieści jest portal:



P.S. Inne prace Goi znajdujące się w Madrycie można zobaczyć tutaj.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Lubię twórczą i urozmaiconą refleksję. Czytam z przyjemnością, zaglądam regularnie. Dziękuję, że Pan pisze takie smaczki...
Goya zawsze mnie dystansował. Dużo niepokoju w jego malarstwie. O tych freskach nie wiedziałam, a przecież byłam w Madrycie. Po Prado przegoniona, po ulicach przewieziona... Nie pozostaje nic innego, jak samej wsiąść w samolot, przełamać stereotypy.
Piękne te freski.
Magdalena

Daniel Jerzy Żyżniewski pisze...

Pani Magdaleno,
dziękuję za obecność i miłe słowa. Mnie także Goya długo dystansował niektórymi "okropnościami" w swojej twórczości. Rozumiem doskonale.
serdeczności :-)

Anonimowy pisze...

Ja w ogóle nie przepadam za Goyą - nie trafia do mnie, nie porusza, trudno. Z Hiszpanów kocham Velazqueza i Picassa, nie zachwycam się Gaudim. Może jeszcze Calatrava..., ale te freski mnie zachwyciły. Widziałam je dawno, w Madrycie byłam jesienna, dośc ponura porą (listopad?), muzea schodziałm wzdłuż i wszerz, z góry na dół i z dołu do góry - zachwycajace. I nie pamietam, jak trafiłam do tego koscioła, z pewnoscia nie w poszukiwaniu Goyi. No i mnie powaliło. Miło było pomlatach trafić na ten post. Dziękuje. Iwona

Daniel Jerzy Żyżniewski pisze...

Tym bardziej cieszy mnie, że zajrzała Pani tutaj i odnalazła wspomnienie tamtego swojego zachwytu. Zapraszam częściej. Dziękuję :-)