środa, 27 kwietnia 2011

Uffizi, Piero della Francesca i dramat małżeński w najsłynniejszym dyptyku świata cz.2

Kto, patrząc na ten dyptyk myśli o tym, że jego bohaterka jest w ciąży i na dodatek tuż przed śmiercią...? Kto myśli, co zawiera uchwycona przez malarza chwila. Czy to chwila wspólnego szczęścia czy może znużenia, rozczarowania i wzajemnej małżeńskiej niechęci? Zapraszam na ciąg dalszy opowieści o najsłynniejszym małżeństwie malarstwa światowego.                               

Miejsce: Włochy, Toskania, Florencja, Galeria Uffizi, sala ósma, zwana salą Lippiego

Czas: 1472 rok

Autor: Piero della Francesca
   



                      


Portret, na którym para została uwieczniona jest jednym z pierwszych w dziejach portretów. Jego historia wypływa z potrzeby księcia Urbino, bo zlecił namalowanie go mając konkretną motywację. Ponieważ często wyjeżdżał zostawiając żonę w pałacu zapragnął mieć jej podobiznę przy sobie. Postanowił jednak, że malarz powinien namalować dyptyk, by wiadomo było do kogo owa niewiasta należy. 

Piero della Francesca namalował zatem temperą na desce składanej na pół, jak współczesne ramki na fotografie, pierwszy w dziejach portret na tle pejzażu. Wyszła mała szafka, bo całość ma prawie pół metra na ponad trzydzieści centymetrów. Dodatkowo na rewersie także znajdują się dwa obrazy, ale każdy z nich jest przedstawieniem obojga małżonków w ruchu. O tym jednak za chwilę.
Najpierw przyjrzyjmy się naszej parze bliżej.

Książę Federigo w oczach swojego malarza ma zmęczoną, brzydką twarz. Widać na niej znaki czasu i wojaży. Wokół wielkiego, jak u żaby, oka rysują się kaskady kurzych łapek, a nos zaczyna się poniżej dolnej powieki. Zaciśnięte usta, cienie wokół nich i mocno zarysowany podbródek pokazują nieciekawą twarz osadzoną na grubej szyi. Dziwi tylko fakt, że jak na swój wiek książę ma gęste i czarne jak smoła włosy wystające spod czerwonego nakrycia głowy. Czyżby gest dobrego malarza, który nie chciał już dokładać swojemu mecenasowi brzydoty? Patrzy Montefeltro tym jednym okiem na swoją żonę i brwi unosi jakby w lekkim zdziwieniu. Czy dziwi się, że ukochana żona jest dziewiąty raz w ciąży, czy temu, że w jej oczach dostrzec można nadzieję na upragnionego syna? Nieruchomy, ale silny w karminowej czerwieni dominuje nad dyptykiem, tak jak dominował w swoim małżeństwie. Wszak pracował na wojnie, a w domu czekał na upragnionego potomka - dziedzica swoich genów i włości.

Nie wygląda zresztą na człowieka, który w swojej żonie jest zakochany, choć niewątpliwie dbał o nią jak należy. Jej klejnoty, starannie upięte włosy, droga wzorzysta tkanina rękawa na tle gładkiej, granatowej sukni podkreślają wysoką pozycję społeczną Batysty. Jest to jednak skromna postać. Jej twarz jest blada, z wysokim czołem i wydatnym, długim nosem. Wygląda poważnie i mało kobieco. Brwi i rzęsy prawie nie istnieją, a spojrzenie wycelowane w męża zdaje się zdominowane przez myśl o kolejnym porodzie. Udręczona, umęczona, przedwcześnie dojrzała kobieta , która stoi krok od własnej śmierci.





/wersja audiowizualna artykułu wzbogacona o dodatkowy materiał ilustracyjny/




W tle obojga jest owo nowatorstwo, które wprowadził do malarstwa Piero Della Francesca. Pejzaż, którego rozległość jest nieskończona, a spokój wzmacnia siłę wzajemnego spojrzenia sportretowanych małżonków. Ten sielski pejzaż to kilka wzgórz, rzeczka i wszechogarniający spokój.
Mimo fizycznych niedostatków, wręcz brzydoty sportretowanej pary jest w ich portrecie pełna harmonia. To dzięki kolorom, które wzajemnie się uzupełniają. Karmin szaty księcia na tle zieleni pejzażu oraz złociste włosy księżnej w zestawieniu z głęboką ultramaryną sukni.


Spójrzmy jeszcze na Batystę po drugiej stronie – na rewersie. Usadzona na swoim wozie, w otoczeniu własnych przymiotów przedstawionych symbolicznie pod postacią kobiet. Przed nią wiara i miłosierdzie. Jakby potrzebne jej były, by przetrwać trudy małżeństwa z obcym sobie mężczyzną. Obok niej natomiast nadzieja i skromność przydatne podczas kolejnych ciąż. Sama Mediolanka wydaje się staruszką, choć jest jeszcze dzieckiem. Opadający swobodnie na ramiona przejrzysto biały welon z odległości widza sprawia wrażenie posiwiałych, rozpuszczonych włosów. Batysta siedzi z pochyloną głową, dłońmi splecionymi na kolanach i wydaje się jechać jak na skazanie. Wszak nic w seksistowskim renesansie nie miała do powiedzenia o swoim ożenku. Taka randka w ciemno, tylko bez możliwości rozstania.



Książę natomiast na odwrocie obrazu lśni w srebrzystej zbroi już z daleka widocznej. Jedzie na rydwanie zaprzężonym w dwa białe konie. To jedyny raz, gdy Montefeltro przedstawiony jest z prawego profilu. Duża odległość widza do jego postaci sprawia, że malarz nie musiał starać się odwzorowywać wiernie szczegółów szpetoty twarzy księcia. Jest nos i jest oko, choć nie wystarczająco wyraźne, by dostrzec czy całe czy obcięte. Poza tym zanim ożenił się z Batystą, to pewnie miał jeszcze nasadę nosa, nie wiem dokładnie. W każdym razie jedzie książę w otoczeniu symbolicznie przedstawionych pod postacią kobiet alegorii jego cnót: umiarkowania, sprawiedliwości, ostrożności i siły. Jego wóz ciągną dwa białe konie, a anioł stojący za plecami nakłada na głowę księcia koronę.

Właściwie zasadne byłoby spojrzeć na ten dyptyk odwrotnie. Zwykle bowiem zaczyna się jego studiowanie od dwóch portretów na awersie, a dopiero potem przechodzi się do rewersu, by zobaczyć tę parę w otoczeniu alegorii ich cnót. Tymczasem, kiedy Federigo i Batysta jadą do siebie ze wszystkimi swoimi przymiotami, to tak naprawdę opowiadają oni o początku swojej wspólnej drogi. Jak się spotkali, poznali i zaczęli tworzyć wspólny dom. 

Gdzieś między awersem a rewersem, w grubości ramy zawiera się tych dwanaście lat ich małżeństwa, by w trzynastym roku wspólnego życia mogli spojrzeć na siebie ostatni raz. W ich wzajemnym spojrzeniu jest jakieś przewidywanie, że początek obrazu będzie w rzeczywistości końcem ich wspólnej drogi.

Można powiedzieć, że nie księciu, a Batyście zawdzięczamy ten bezcenny skarb malarstwa światowego. To ją wszak chciał książę mieć przy sobie podczas podróży. To ona dzielnie rodziła córki dopóki nie powiła syna. Równie dzielnie stanęła przed malarzem do portretu. Dzięki niej mąż dostał syna, a my obraz.

A co z maluchem, który od urodzenia był półsierotą? Gdzie go szukać? Czy on jeszcze istnieje? Otóż tak, bo podobnie jak rodzice stał się nieśmiertelny dzięki Pierowi Della Francesce i spotkać się z nim można w Madrycie. Odnalazłem chłopaka i spotkałem się z nim. O tym spotkaniu jednak opowiem następnym razem.






P.S. Wszystkie artykuły w wersji audio wzbogacone o dodatkowy materiał ilustracyjny można wysłuchać/obejrzeć w zakładce "video" lub klikając to zdanie. 

P.S. Istnieje także hipoteza, że Batysta już nie żyła, gdy powstawał jej portret. wynika ona z rozbieżności w datowaniu obrazu oraz z sugestii, którą niesie łacińska inskrypcja na rewersie. Nie ma jednak zgody co do tej kwestii w źródłach naukowych. 

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Dzięki za kolejną opowieść o Montefeltrach, bo byłam już bardzo ciekawa. Niesamowite ile może zawierać jeden obraz. Jak inaczej można na niego spojrzeć. Rozumiem, że w następnym wpisie znajdziemy się w Madrycie... już się niecierpliwię.
życzliwości Anna