Miejsce akcji: Hiszpania, Madryt, Museo de la Real Academia de Bellas Artes
Czas: 1812 r.
Autor: Francisco Jose de Goya y Lucientes
Tytuł: "Dom dla obłąkanych" (Manicomio o Casa de locos)
Za tymi murami była
moja choroba. Każdy z tych mężczyzn był wyrazem, któregoś z moich objawów. Ten
z wąsami i pióropuszem na głowie stał i patrzył na mnie milcząco. Jego rękę
trzymał taki pucołowaty jegomość, który wyglądał jak kobieta w chuście na
głowie. Całował dłoń tego wąsacza, a ten patrzył na mnie jak posąg pozbawiony głębi wyrazu. Podobno tak dziwnie patrzyłem przed siebie, gdy Sebastian coś do mnie mówił. Sam nic
nie mogłem powiedzieć. Nie mogłem ruszyć żadną częścią swojego ciała. Nic nie
widziałem. Sebastian twierdzi, że to dziwne, bo moje źrenice reagowały, a ja
nie. Gdy wziął moją rękę, żeby sprawdzić tętno, to podobno pulsowała jak gotująca się
woda. Jednak ja sam leżałem bezwładnie wgapiony przed siebie, choć pogrążony w
ciemnościach. Czułem ogarniające mnie przerażenie i jednocześnie postępujący bezwład
ciała.
Ten, który
siedział tyłem do mnie, taki goły na surowej posadzce, przytykał sobie rogi do
głowy. Na zmianę lewy z prawym. W ten sam sposób wytężałem na zmianę każde z
moich uszu, żeby wyraźnie usłyszeć słowa Sebastiana i pozostałe dźwięki z otoczenia.
Bezskutecznie. Żadne z moich uszu nie chciało dostosować się do tego co
słyszało. Sebastian mówił, że słyszałem, tylko reagowałem jak zranione zwierzę,
które nic nie rozumie i wydaje jakiś odgłos, ale nie ma nad nim żadnej
kontroli. Teraz też, po tylu latach, gdy ktoś coś do mnie mówi, to wiem o tym,
że mówi nawet, jeśli nie widzę, że rusza ustami. Nie rozumiem jednak co mówi,
tzn. nie słyszę.
A ten, co tak
klęczał obok tego z rogami, to mówił ciągle, żeby go Bóg zbawił, bo tyle
grzechów popełnił, że boi się piekła. Straszył też innego, że musi go zasztyletować, żeby został zbawiony. Groził i błagał jak opętany. Co ja plotę, przecież
on był opętany. Oni wszyscy to szaleńcy z diabłem pod skórą. Klęczał i wzywał
Pana tak zawzięcie, że wszystkie jego słowa zlewały się w długi, przeciągły,
czasami tylko przerywany jak czkawką, ryk. Sebastian mówił, że dźwięki, które
wydawałem z siebie były jak wycie o pomoc. Deus, Deus, Deeeeuuuussss. Podobno
wyłem i syczałem nie widząc, nie słysząc, nie mogąc się ruszać. Byłem jak
uwięziony wąż. Niegroźny, choć gotowy do obrony przed wrogiem.
Ogarniał mnie mrok.
Zupełnie tak, jak całą tę część dziedzińca, w której tłum przypadkowo zebranych
obłąkańców, chował się pod ścianą, w przerażeniu własnym cierpieniem. A może
oni nie byli przerażeni sobą. Może bali się mnie patrzącego na nich zza
barierki. W mojej głowie pojawiały się obrazy pełne niezrozumienia. Dlaczego ci
mężczyźni pod ścianą całują się ze sobą tak przy wszystkich. Czy ta ściana jest
rzeczywista, czy urojona. Czy zakratowane okno, które w niej widzę jest prawdziwe,
czy tylko ja je widzę. Skoro istnieje ono naprawdę, to dlaczego nikt nie patrzy
w jego stronę. Tamci ludzie mieli błędny wzrok lub skierowany w ciemność,
zamiast do światła.
Kilka dni potem
zacząłem dostrzegać jasność. W tamtym ponurym wnętrzu, a tak naprawdę tylko w
mojej głowie, zobaczyłem Piranesiego.
- Francesco,
caro Francesco, gdzieżeś zawędrował hiszpański talencie w swoich
poszukiwaniach? – Powiedział do mnie, jak za dawnych rzymskich czasów.
Dzieliliśmy wtedy mieszkanie przy schodach hiszpańskich.
- W Twoje ślady
dobry kolego. Zszedłem do więzienia dla nadwrażliwców. U ciebie w więzieniach
są skazańcy, łuki, sklepienia i mury na kilka metrów grube. U mnie podobnie,
tylko skazańcy nie popełnili żadnego przestępstwa. - Słyszałem jak mu odpowiadam.
Każde moje słowo było wyraźne i dźwięczne. Nie wiem jedynie w którym języku mu
odpowiedziałem. Sebastian twierdzi, że coś bełkotałem jakby w obcym języku, ale
nie był to włoski, a raczej język trudny do zidentyfikowania. Wyglądało jakbym
rozmawiał z diabłem.
- Piranesi, czy
ty wiesz coś o izolacji? – Zaczepiłem go znienacka.
- Chcesz otoczyć
swoją chorobę sklepieniami, murami, ścianami z moich rysunków?
- To moja choroba
otacza mnie swoim mrokiem, Piranesi. Maluję Twoje mury, bo odchodzę w coraz
głębszą ciemność. Otaczam się ciszą swojej przeszłości.
- Weź sobie ode
mnie co tylko zechcesz. Nie chowaj się jednak w głębi tego dziedzińca
obłąkanych, który namalujesz. Schowaj w jego zakamarkach swoją chorobę. Zamknij
w jego ciemnych kątach swoje niezrozumiałe fantazje i wyparte lęki. Francesco,
nasza młodość jest w Twoich pędzlach. Zostań po jej stronie.
„Zostań po jej
stronie” - miałem w głowie tylko to zdanie. Sebastian powiedział, że to było
pierwsze zdanie, które zrozumiał z moich ust, po dziesięciu dniach od zachorowania. Było
mi trudno mówić, ale składało się to już w sensowną wypowiedź. Nie słyszałem
dobrze siebie samego, ale jeszcze rozumiałem, co mówię. Sebastian twierdzi, że
wtedy też odzyskałem wzrok.
Czułem się jak ten
facet w kapeluszu z wyciągniętą przed siebie ręką. Dlatego namalowałem go
centralnie. To wyraz mojego przypływu wiary, że całkowicie wyzdrowieję. Myślałem,
że odniosłem zwycięstwo nad swoim ciałem. Ta ręka jest jednak wyciągnięta w stronę
drugiego zaciemnionego kąta dziedzińca. Przechodziłem bowiem z ciemności w
ciemność. Musiałem wciąż leżeć, bo ręce i nogi nie były mi posłuszne tak, jak
tego chciałem. Raz ręka dała się ponieść przed siebie, a innym razem była jak
kłoda. Moja nadzieja tak szybko opadała, jak rosła.
Ten siedzący pod
filarem, następny mężczyzna, z rozdziawioną gębą wygląda jak moje naiwne próby
usłyszenia samego siebie, gdy myślałem, że nauczę się ponownie mówić. Gdy tylko
sformułowałem jedno pełne zdanie, to Sebastian wkładał mi na głowę wieniec z
kwiatów, który plotła każdego dnia służąca. „To korona dla króla życia” –
pocieszał mnie Sebastian.
A ja czułem się
jak kolejny obłąkaniec, który myśli, że gdy włoży insygnia królewskie,
to zyska większy wpływ na swoje życie. Jestem wielki, jestem wielki, jestem
wielki. Mimo to, moje życie przestawało należeć do mnie. Stało się własnością
jakiegoś okrutnego mechanizmu wewnątrz mojego ciała, który zabrał mu wszystkie
podstawowe zdolności. Przestałem być ślepy i bezwładny, ale nie przestałem
głuchnąć. Leżałem jak kretyn w tej koronie na głowie i patrzyłem wychodzącymi z
orbit oczami na świat, który oddalał się ode mnie z dnia na dzień, coraz
bardziej. Krzyczałem i płakałem na zmianę, to złoszcząc się to śmiejąc
histerycznie. W mojej głowie byli sami mężczyźni. Tak jak później, w tamtym
szpitalu w Saragossie. Wyobrażałem sobie świat pozbawiony kobiet, w którym
mężczyźni są samowystarczalni albo obłąkani.
W tamtym
szpitalu dla obłąkanych było jeszcze dwóch, którzy pozbawieni zahamowań
stymulowali się seksualnie. Ta scena pętała mi się po głowie. Nigdy nie miałem takich fantazji. Sebastian mówił, że rzucałem się na niego, by go
wykastrować. Wściekły i nienawistny. Chwytałem co było pod ręką i ciskałem w jego krocze. Raz nawet
ścisnąłem jego genitalia tak mocno, że był gotów złamać mi rękę. Rozumiał
jednak, że moje zachowanie, to przejaw choroby. Nowa fala ciemności zalewała moją głowę.
Pogrążałem się w bólu, z którego mój umysł nie potrafił wyjść samodzielnie.
Opieka Sebastiana pozwoliła wrócić do życia mojemu ciału, ale moja dusza
została pod zaciemnionym sklepieniem Piranesiego.
Mój dawny
rzymski kolega – rysownik już nie przyszedł do mojej głowy ponownie. Dał mi
jednak pozwolenie, by korzystać z jego wyobraźni. Chyba nic tak nie podkreśla
tej izolacji, którą odczuwam, jak mury tamtego szpitala. Zresztą, gdybym
pokazał swoją chorobę inaczej, to inkwizycja nie darowałaby mi tego. Tylko
opętani przez diabła chorowali w tamtym czasie.
Zapadło długie
milczenie, po którym Goya zapytał:
- A Pan wraca od
tego obrazu czy dopiero Pan do niego idzie, bo tak zacząłem gadać zamiast od razu to ustalić?
- Już byłem na
tym dziedzińcu Panie Goya i tak jak Pan, postanowiłem wybrać jedną stronę.
- I co, widzi
Pan lepiej to, co po drugiej stronie?
- Czasami nic
nie widzę, Mistrzu. Na Pańskie obrazy nie można tylko patrzeć. Bywa, że stojąc
przed nimi, nawet lepiej, gdy oczy są zamknięte.
- To dlatego, że
z moją chorobą muszę patrzeć na to co ciemne, a zamykać oczy tam, gdzie jest
widno - dodał jeszcze i zamarł w portretowym bezruchu, zmęczony trudnym
wyznaniem.
Choroba Goi,
choć z jednej strony uwięziona na dziedzińcu domu obłąkanych, który odwiedzał w
Saragossie, to z drugiej strony pozwala oglądać się w światłocieniach wnętrza i
gestach postaci wypełniających płótno. W rzeczywistości weszła w życie artysty,
gdy ten przebywał u przyjaciela w Kadyksie. Ta choroba, choć do dzisiaj nie rozpoznana,
zdaje się mieć w znacznej części, źródła fizjologiczne. Zaburzenia mowy,
utrata i powrót zdolności widzenia, głuchota i bezwład ciała, labilność
emocjonalna, urojenia i symptomy depresyjne… Przy obecnej wiedzy na temat
podłoża tak złożonego zespołu objawów, równie dobrze można by przypuścić, że
malarz doświadczył silnego stanu poudarowego, w następstwie rozległego
uszkodzenia tkanki mózgowej, o charakterze licznych małych ognisk wylewowych. W
konsekwencji doznał tzw. głuchoty korowej podczas gdy, ślepota i zaburzenia
ruchu wycofały się. Jednak stan emocjonalny po takim doświadczeniu, na zawsze
już pozostaje zmieniony. Poczucie izolacji pogłębia się wraz z wiekiem, a
potrzeba pełnego kontaktu z otoczeniem, nigdy już nie zostaje zaspokojona. To podstawowa
przyczyna zainteresowania Goi szpitalami dla umysłowo chorych. To nie
fascynacja. Każdy, kto tak twierdzi jest w błędzie. To poczucie czegoś
wspólnego wynikłe z doświadczenia ciężkiej choroby i trwale separującego
społecznie kalectwa.
W Muzeum Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Madrycie są dwa autoportrety malarza. Jeden z młodości, drugi w zaawansowanej chorobie. Oba w tej samej sali, obok siebie. "Szpital dla obłąkanych" wisi jednak w sali sąsiedniej. Autoportrety i szpital są zatem rozdzielone. Nie patrzą sobie w treść a przecież malarz i
choroba byli nierozłączni.
P.S. Patronem artykułu jest:
11 komentarzy:
Och jaki piękny i wyrafinowany tekst. Muszę jednak przyznać, że wymagający od czytelnika. Zmuszający do zagłębienia się, do szukania właściwych połączeń miedzy zawierającymi się w nim elementami. Czy ja dobrze zrozumiałam, że Pan widzi w tym obrazie Goi symboliczne przedstawienie symptomów choroby, która go dopadła u przyjaciela w Kadyksie?
ciepło pozdrawiam
Magdalena R.
Tak Pani Magdaleno, stawiam hipotezę, że Goya zawarł w tym obrazie objawy swojej choroby, w tym najdziwniejsze urojenia - z premedytacją. Mógł o tych objawach opowiedzieć tylko dzięki sportretowaniu scen, które widział na żywo oglądając szpitale dla obłąkanych. W przeciwnym wypadku sam zostałby za takiego uznany i zamknięty... Zrealizował potrzebę, która była silniejsza, niż lęk przed oskarżeniem o opętanie i jednocześnie znalazł dla niej najbezpieczniejszy kontekst swoich czasów.
Dziękuję za Pani komentarz, kłaniam się :-)
P.S. Osoby "obłąkane" uważano w czasach Goi za opętane przez diabła i tak je traktowano. Nie było więc mowy o jakimkolwiek leczeniu. Ktoś, kto tak jak Goya, doznał złożonych, spektakularnych objawów (nieznanej wtedy) choroby i przeżył, ryzykował posądzenie o chorobę psychiczną i opętanie. Nie mógł więc swobodnie mówić o tym, czego doświadczył podczas ataku. Szpitale Goya zwiedzał po owym tragicznym ataku...
To najbardziej oryginalny i wciągający opis obrazu, jaki kiedykolwiek przeczytałem.
Wiesław
Danielu, czy ja Ci już pisałam, że chyba dzięki Tobie polubię Goyę? pewnie tak. Nie przepadałam za jego obrazy, a teraz wydaje mi się, że ich nie rozumiałam, im więcej czytam u Ciebie, po przeczytaniu Saturna Jacka Dehnela, obejrzeniu filmu o malarzu jego obrazy stają się coraz bardziej rozpoznawalne, zrozumiałe i chyba trochę zaczynam je lubić. Tak - przyznaję rację Magdalenie- tekst trudny i wymaga skupienia, ale jakże sugestywny i piękny. Dziękuję
Panie Wiesławie, szukanie nowych form dla opisywania treści obrazu jest dla mnie ważne. Dziękuję za Pański kolejny ślad w Moim Muzeum, kłaniam się.
Małgosiu, rozumiem doskonale, bo sam szukałem właściwych drzwi do malarstwa Goi. Nadal tak jest. Paradoksalnie brak mi sympatii do tych obrazów. Są jednak na tyle magnetyczne, że dają mi coś innego, niż "lubienie". Dają mi wyjątkową tajemnicę...
Dziękuję, że czytasz i zostawiasz swoje zdanie u mnie, bo zawsze jestem go ciekawy. Serdeczności :-)
Bardzo ciekawy przekaz, trochę powiało grozą. Malarstwo jest jak książka, można je odczytywać dowolnie.
Napisał Pan:"Osoby "obłąkane" uważano w czasach Goi za opętane przez diabła i tak je traktowano"
Ja przychylam się do tezy, że zło jest poza czasem.
Twórczość Goi wcale nie musiała być powiązana z chorobą:-)
Serdecznie pozdrawiam
KatarinaM.
Tak, zgadzam się z Panią KatarinoM - powiem więcej - czas dla mnie pełni rolę jedynie "użytkową". Zaczepiamy na porach, datach, godzinach zdarzenia naszego świata, naszego życia po to, by łatwiej strukturalizować. A przecież tak czy siak, istniałyby one...
Jestem zwolennikiem postrzegania zjawiska w jego kontekście. Również tych zjawisk, które z czasem przekraczają granice swojego kontekstu i generalizują się na ponadczasowe. To idea Mojego Muzeum, by poszukiwać w dziele śladów samego twórcy, trzymając się kontekstu jego życia. Uważam, że dzieło jest integralną częścią jego twórcy i taką pozostaje, niezależnie od tego, jaką potem rolę przypisze mu ktoś inny. Na tym założeniu opieram swoje podejście.
Dziękuję za Pani ślad tutaj, kłaniam się
Do P. KatarinyM:
Uważam, że nie można dowolnie odczytywać malarstwa, ale można się malarstwem dowolnie emocjonować.
Do P. Daniela:
Mysli Pan, że Goya opowiada świadomie o swojej chorobie tym obrazem?
pozdrawiam
Magdalena R.
Pani Magdaleno może przypisywanie Goi intencji, to za dużo. Może niepotrzebnie użyłem sformułowania "z premedytacją". Raczej chodzi mi o to, że to w kontakcie z mieszkańcami "domu dla obłąkanych" mógł Goya odnaleźć coś wspólnego, co w sobie miał w wyniku ataku choroby. Dzięki temu mógł jakoś wyrazić tę część siebie bez nazywania wprost. Tak sobie wyobrażam. Równie dobrze mogło to być w pełni świadome jak i mało świadome. Tego to już się nie dowiemy...
serdeczności
Prześlij komentarz